Stromo, stromiej, Pętla Beskidzka
– po takiej zapowiedzi raczej nie było co liczyć na to, że będzie lekko. Sama lokalizacja w Istebnej raczej też przywodzi na myśl strome podjazdy, które mija(ło) się choćby jadąc na górskie maratony. Trochę obawiając się, czy wystarczy mi napędu (53-39 x 12-26) zdecydowałem się na debiut w wyścigu szosowym (tradycyjnie na dystansie mega, tym razem wynoszącym 156km).
W dniu maratonu wstajemy o nieludzkiej porze, ponieważ start już o 8:00 rano. Pierwszy widok to mleko za oknem, czuć również, że upału, to dziś nie będzie. Jedzenie, „strojenie się” i zjeżdżamy z RB i Marcinem na start.
Trasa
Na rozgrzewkę dostaliśmy 3.3km nastramiającego się podjazdu (średnio 3.6%). Co jest pewnym zaskoczeniem, (przynajmniej w środku stawki, gdzie się ustawiliśmy) nie poszła rura od początku, tylko spokojnie wkręcaliśmy się na obroty. Tą sielankę zepsuli trochę organizatorzy wytyczając trasę podjazdem pod Koczy Zamek /ramka/ (1.6km, 10%). Przełożenia niestety skończyły się nad wyraz szybko i trzeba było poprzepychać korby. Wyjechaliśmy pod karczmą na Ochodzitej dokładnie tym samym stromym fragmentem, który jedzie się na maratonach – wąską strużką asfaltu pomiędzy dwoma ciągami betonowych płyt. Niestety gdzieś po drodze zgubiłem Roberta z którym mieliśmy plan wspólnie pokonywać trasę.
Koczy Zamek
Za Koniakowem (jadąc w kierunku Milówki) po lewej stronie drogi mija się charakterystyczne wzniesienie z krzyżem na szczycie. Jest to tzw. Koczy Zamek, z którym związane są różne opowieści.
Według tradycji stał w tym miejscu zamek węgierskiego grafa Kocsiego. Ponoć wbrew woli ojca pojął on za żonę piękną koniakowską góralkę. Ojcowscy słudzy młodą oblubienicę uprowadzili i z nadmiaru gorliwości pozbawili życia. Zrozpaczony graf uśmiercił swego rodzica i w wyniku tych przeżyć oszalał, puścił z dymem swój zamek, a sam przepadł bez wieści.
źródło: przewodnik.onet.pl
Dalej nastąpił przyjemniejszy fragment szybkiego zjazdu przez Koniaków i powrotu do Istebnej, by po chwili pojawiła się przed nami kolejna ścianka w Jaworzynce (początek 800m, 12%, całość 2.6km, 6.2%). Magda Balana rzuca hasłem, że jakby widziała, że będzie tak stromo to by wzięła górala . Potem jeszcze podjazd do granicy (2.6km, 6.1%) i jesteśmy po czeskiej stronie w miejscowości Hrčava.
Droga wije się tu prawo-lewo i łagodnie góra-dół. Siłowa walka z podjazdami zamieniła się w bardziej wytrzymałościową jazdę. W tej części trasy nastąpiły też przetasowania, jadących do tej pory raczej pojedynczo osób. Wyprzedzam tu trochę osób, część z nich siada na koło. W ten sposób na wiodącej łagodnie w dół, ale pod wiatr drodze przez Mosty u Jablunkova i samo Jablunkowo przejeżdżamy w 3-osobowej grupie po zamianch (z bardziej leniwym ogonem na plecach).
Za Jablunkovem dwoma ok. 1km podjazdami (na których grupka się zupełnie porwała) wjeżdżam z powrotem na Polską stronę do Istebnej. Główną drogą, zaliczając na niej po drodze parę hopek docieram do zjazdu koło stadionu znanego ze startów w maratonach G&G, po czym skręcam na Zaolzie – miejsce startu i mety. Pętla mini zatem zaliczona (była to wspólna część dla dwóch krótszych dystansów), ale dystans mega jedzie dalej.
Za drugim razem wyjeżdżając z Istebnej nie jesteśmy już torturowani aż tak stromymi podjazdami jak te z początku. Trafiamy na 2. bufet na którym znajduje się niewielka grupa osób, jednak po chwili i tak każdy jedzie swoim tempem nastramiający się podjazd (4km, średnio 4.5%). Na szczycie nie widzę nikogo przed, ani za sobą. Zjeżdżam "szosowym singletrackiem" - doliną wzdłuż potoku - do głównej drogi na Wisłę, gdzie odbijam na Szczyrk.
Tutaj czeka na nas (tak by się wydawało oglądając profil trasy przed startem) główny punkt programu – przełęcz Salmopolska (934m n.p.m.). Na drodze prowadzącej do jej podnóża przede mną pustka, za mną pustka – zaczynam się zastanawiać, czy nie byłem tak zmęczony, że pominąłem jakiś skręt.
Wreszcie zaczął się podjazd i po paru pierwszych zakrętach w oddali pojawia się jakaś kolarska sylwetka, rosnąca z każdym kolejnym zakrętem. Na podjeździe udało mi się wyprzedzić parę osób, sam też zostałem wyprzedzony przez kogoś szybszego. Podjazd miał 5.2km i 6.7%, a licząc razem ze wznoszącym się obszarem przed nim podjeżdżaliśmy w sumie 9.1km (średnio 4.8%), co zajęło mi trochę ponad 0.5h (33min., vavg 16.4km/h).
Za przełęczą długi zjazd, najpierw serpentynami (tutaj też mijam jakiegoś uczestnika przy którym stała karetka), a następnie już mniej krętymi drogami przez Szczyrk, Godziszkę, Lipową, Radziechowy, aż do Węgierskiej Górki. Na tym odcinku następowało łączenie się małych grupek w coraz większą. Tym sposobem w rejon wiaduktu na drodze krajowej 69 dojechaliśmy w ok. 15 osobowym peletoniku.
Tutaj organizatorzy przygotowali niespodziankę (i zmianę względem tracka). Zamiast starą drogą, poprowadzeni zostaliśmy przez Kamesznicę. Początkowo droga wznosiła się łagodnie, jednak powoli robiło się coraz bardziej pod górę. Niestety złapał mnie tu kryzys i uciekła mi grupa z którą jechałem. W pewnym momencie wyrosła przede mną ściana (a na niej walcząca o przetrwanie grupa ). Wcześniej lub później większość osób zsiadała z rowerów. Choć udało mi się przepchnąć korby na tym podjeździe (bo nie lubię podchodzić :>, jak okazało się po sprawdzeniu w pliku chwilami kadencja spadała poniżej 30!), to i tak pozwoliło mi to dogonić jedynie sam koniec mocno już rozciągniętej grupki. Podjazd ten miał 2km i 11.5%, w tym fragment 0.5km 14.4% ! Niestety uciekła mi tu też Magda Balana, która chyba dojechała do podnóża podjazdu z kolejną grupką.
Ponownie znaleźliśmy się pod szczytem Ochodzitej. Zostały do przejechanie dwie strome hopki, które już jakoś nie chciały pójść tak sprawnie jak na początku i nie udało mi się tutaj nikogo złapać, a nawet straciłem kolejną pozycję. Mijam stadion i w końcu upragniona już meta.
Podsumowanie
Zająłem 51. miejsce na 178 osób które ukończyło i 17. na 48 w kategorii M2. Trasę 156km o przewyższeniu 2785m pokonałem w 05:49:20 osiągając średnią prędkość 26.9km/h (zatrzymywałem się na dwóch bufetach, stąd dłuższy czas). Były to chyba najdłuższe (czasowo i dystansowo) zawody w jakich brałem udział. Muszę przyznać, że wyścig bardzo mi się podobał i z pewnością będę chciał powtórzyć go za rok. Co ciekawe znacznie trudniejszy od podjazdu na Salmopol okazał się początek trasy (pętla mini) na której znajdowało się sporo, może nie długich, ale stromych podjazdów. Na koniec można dodać, że trochę szkoda, że choć tylu krakusów wyposażyło się ostatnio w szosówki, to spotkać można było jedynie pojedyncze osoby i to wcale nie koniecznie na szosówkach (byli, Miki, dziczek i simo na giga, Zeratul mini).
Komentarze